Podobno za dużo piszemy na forum o polityce i innych głupotach, więc dla odmiany proponuję temat historyczno-wargamingowy. Czytam sobie taki interesujący blog:
http://ancientrules.blogspot.com/2011/01/some-discourses-of-wargaming.htmlOstatnio co prawda autor ciągle pisze o etyce w wargamingu, co już mnie mocno znudziło, ale wcześniej miał wiele całkiem odkrywczych dla mnie myśli. Jedną z nich, niestety nie pamiętam w którym wpisie, była hipoteza, że w gruncie rzeczy nie ma bitew decydujących o wyniku wojny, bądź też są bardzo rzadkie. Rozważana była kwestia, czy wygranie albo przegranie danej bitwy (niestety nie pamiętam przykładów) mogło wpłynąć na ostateczny wynik wojny. Nieśmiałym wnioskiem było, że raczej nie. To utrzymywanie potencjału wojennego zdolnego do działań ma decydujące znaczenie. Ponieważ większość bitew skutkuje podobnymi stratami, a jeżeli nawet ktoś ponosi większe, to walcząc dalej może je uzupełnić, więc znaczenie pojedynczego starcia jest niewielkie.
Przychodzi mi na myśl wojna secesyjna, gdzie większość bitew była różnego rodzaju remisami, co najwyżej ze wskazaniem na jedną lub drugą stronę, a jednak wojna biegła swoim torem, jakby niezależnie od wyników starć. Szczytowym osiągnięciem była "kampania lądowa" w 1864r. na wschodzie, gdzie federalni ciągle ponosili większe straty, porażki taktyczne, a jednak z uporem szli naprzód i doprowadzili sprawę do zwycięskiego końca.
Co o tym sądzicie?